środa, 19 czerwca 2013

Green Day miał więcej fanów w Łodzi niż Justin Bieber !


18 czerwca grupa Green Day zagrała w wypełnionej po brzegi Łódzkiej Atlas Arenie. Koncert odbył sie w ramach promocji wydanej w ubiegłym roku płytowej trylogii "!Uno!", "!Dos!", "!Tré!". 

Na koncercie zjawiło się podobno więcej fanów niż na Justinie Bieberze, a publiczność po dwóch godzinach wyglądała na mniej zmęczoną niż polscy piłkarze po kwadransie meczu z Mołdawią. Fani aktywnie angażowali się w koncert. Dwukrotnie pojawiali się na scenie, aby śpiewać, a nawet grać piosenki swoich idoli - przeczytaj całą relację Bartosza Sadulskiego

Grupa Green Day osiągnęła kolosalny sukces na świecie w latach 90. za sprawą nagrodzonego Grammy krążka "Dookie", potwierdzając go w następnym stuleciu płytą "American Idiot", dzięki której na koncie muzyków z Kalifornii znalazły się dwie kolejne statuetki Grammy. Tylko w USA grupa sprzedała ponad 22 mln albumów.

W ubiegłym roku, na przestrzeni zaledwie trzech miesięcy ukazały się jej trzy albumy: "!Uno!", "!Dos!", "!Tré!". Twarzą każdej z okładek jest inny członek zespołu, a każda z płyt, co podkreślają członkowie zespołu ma nieco inny charakter muzyczny. Część Armstronga to power pop, środkowe wydawnictwo skupione jest na rocku garażowym, a płyta z wizerunkiem perkusisty Tré Coola to klasyczny pop punk.

Człowiek celebruje w domu słuchanie Dvoraka czy Weberna przy lampce czerwonego wina, ale jak przychodzi co do czego i wysyłają go na koncert Green Day, to bawi się przy "Holiday" albo "Basket Case" jak student prawa na juwenaliach.

Nie ukrywam - zastanawiałem się, co pójdzie nie tak. Czy wokalista Billie Joe Armstrong wyjdzie pod wpływem, czy zespół spóźni się dwie godziny i nie będzie pamiętał kolejności piosenek, a może będą myśleli, że są w Obwodzie Kalinigradzkim? Nic z tego. Z punkowego etosu pozostały czarne rurki, farbowane włosy i co najważniejsze - dwa akordy-darcie mordy przez ponad dwie godziny. Jednocześnie z przywiązania do własnych, permanentnych wątpliwości bardzo bym chciał, żeby ci goście po czterdziestce, wymalowani i skoczni jak poseł Gabriel Janowski za najlepszych lat, byli w tym wszystkim żałośni.  Niestety, dla hejterów mam tylko złe wieści: członkowie grupy Green Day mnie nie śmieszyli.

Ten jakże często wyśmiewany zespół (zwłaszcza w październiku, kiedy internauci proszą, żeby obudzić już tego gościa,  co śpiewał "Wake Me Up When September Ends") prezentował niespotykany profesjonalizm. Mało tego, że wyszli na scenę o czasie - muzycy wyszli minutę przed 20 30, czyli planową godziną rozpoczęcia. Wyszli pewnym krokiem, z daleka było widać,  że w mieście włókniarzy odwiedzili co najwyżej Pijalnię Czekolady, a nie jeden z barów oferujących szybką wódeczkę.


Wcześniej przez chwilę publiczność rozgrzewał "Drunk Bunny", czyli królik w stylistyce punk-duracell tańczący do "Blitzkrieg Bop" Ramones, postać tyle tradycyjna już dla koncertów grupy, co tajemnicza.

Tajemnicą nie był pierwszy utwór - w czasie całej trasy "99 Revolutions Tour" koncerty inauguruje właśnie piosenka z płyty "!Tre!". Power popowa, chociaż naznaczona garażowym brzmieniem nadała rytm całemu koncertowi. Green Day nie

potrzebuje czasu na wzięcie oddechu czy przerwę na siku, gra kilera za kilerem, na szczęście nie koncentrując się wyłącznie na wydanej niedawno trylogii. Krótką przerwę zrobili sobie dopiero przy spokojniejszym początku "Boulevard of Broken Dreams", płynnie wychodzącego (tak jak i na płycie "American Idiot") z "Holiday", przy którym nawet taka marudna pierdoła jak ja miała ciarki. Po "Boulevard", brzmiącym na żywo prawie jak "Wonderwall" Armstrong upadł na kolana, pokłonił się publiczności i wyznał,  że ją kocha.

Rzeczywiście polscy fani grupy zasługują nie tylko na ukłony, ale i odrębny akapit. Nie dość,  że stawili się w liczbie większej, niż fani Justina Biebera (tak mi się wydaje), to przez ponad dwie godziny nie żałowali gardeł ani nóg. Na każde armstrongowe "eeeeeeooooooo" odpowiadali, jakby od tego zależało ich fanowskie życie. Na pewno zachwyty frontmana grupy są częścią perfekcyjnego show Green Day, które co prawda nie potrzebuje baletnic ani ruchomych platform ze striptizerkami, ale opiera się na świetnym kontakcie z publiką.

Byłem świadkiem perfekcyjnej symbiozy, w której dwa organizmy nawzajem dawały sobie energię. Zaangażowanie publiki było szczególnie dobrze widoczne w czasie dwóch przygotowanych akcji. Kucanie przy "King for a Day" było o wiele bardziej spektakularne, niż rzucanie zielonymi serpentynami na rewelacyjnym "Basket Case". Zespół pozwala swoim fanom na wiele: dwukrotnie wybrani z publiki ludzie pojawiali się na scenie i nie byli wyłącznie manekinami.

Śpiewali fragmenty piosenek, a chłopak nawet próbował zagrać kawałek bodajże "Longviev" na instrumencie Armstronga, a przy zejściu otrzymał od niego jedną z gitar. Jeśli naprawdę zabrał ją do domu, to jego dziewczyna może być zazdrosna.

Trudno jednoznacznie wskazać najmocniejszy moment koncertu. Starsi fani będą pewnie wspominali kawałki z płyty "Dookie", np. "When I Come Around", młodsi,  ci w koszulkach z okładką albumu "21st Century Breakdown" będą pewnie myśleli o "Know Your Enemy", a wszyscy spędzą bezsenne noce wspominając wykonania "She" czy hitów "American Idiot" i "Jesus of Suburbia" na bis. Jeszcze inni zaśmieją się wspominając wyrzutnię koszulek, z której strzelał Billie Joe, wrzucane przez publikę kapelusze, które przymierzał lub śpiewane we fragmentach i na leżąco "Always Look on the Bright Side of Life", "Satisfaction" i "Hey Jude".

I nawet ja będę coś wspominał,  choć jeszcze nie wiem co. Pewnie to, że po tak wyczerpującym dla wszystkich występie, w czasie którego kręcono liczne młyny i tańczono pogo na całej długości płyty, ludzie wyglądali na mniej zmęczonych, niż polscy piłkarze po kwadransie z Mołdawią.

[ źródło:muzyka.onet.pl ] 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Eyeliner Basket Case będzie w Polsce !

Mamy dobrą wiadomość,zwłaszcza dla płci damskiej ;) - jak podaje Sephora, w Polsce będą dostępne eyelinery od BJ i Kat Von D. Niestety nie...